Poniżej publikujemy wyjątkowy, osobisty tekst autorstwa Grzegorza Kapli – wieloletniego przyjaciela Andrzeja Ryfczyńskiego. To nie tylko wspomnienie, ale także poruszający portret człowieka, którego nie da się zastąpić.
fot. archiwum rodzinne
W środę 26 marca 2025r., po walce z chorobą nowotworową, zmarł Andrzej Ryfczyński – mistrz fotografii, fotoreporter, dziennikarz, kronikarz życia codziennego Wysp. Przez ponad pięć dekad dokumentował Świnoujście, jego ludzi, wydarzenia i przemiany. Zostawił po sobie ogromne archiwum liczące 400 tysięcy zdjęć oraz wspomnienia, które zapisane zostały nie tylko na kliszy, ale też w sercach mieszkańców.
Poniżej publikujemy wyjątkowy, osobisty tekst autorstwa Grzegorza Kapli – wieloletniego przyjaciela Andrzeja Ryfczyńskiego. To nie tylko wspomnienie, ale także poruszający portret człowieka, którego nie da się zastąpić.
"Zmarł Andrzej Ryfczyński – mistrz fotografii, dziennikarz Głosu Szczecińskiego, Gazety na Pomorzu, Podglądu, Wyspiarza, Nowego Wyspiarza, Świnoujścia Dzisiaj oraz portalu iswinoujscie.pl i ikamien.pl. Jego materiały były publikowane w różnych mediach.
W ciągu minionego półwiecza należał do najbarwniejszych postaci na Wyspach. Nie było nikogo, kto nie znałby go osobiście. Pewnie nie ma też nikogo, komu Andrzej nie zrobiłby kiedyś zdjęcia.
Dla mnie był mistrzem. Partnerem.
Przyszedł do redakcji Podglądu na Placu Słowiańskim 14, żeby naskarżyć na pana Waniorka. Pan Waniorek sprzedał mu wtedy piękne, eleganckie, zagraniczne buty. Andrzej nosił je tylko jeden dzień, bo zaraz okazało się, że są z kartonu. To były trumienne saboty. To nie był udany artykuł, ale Andrzej został w redakcji. Od tego dnia jeździliśmy razem „na materiał” jego fiatem Tipo. Zagadywał, robił zdjęcia, a ja robiłem notatki. Wiedział wtedy o robieniu gazet dużo więcej niż ja. Pracował w Głosie od połowy lat sześćdziesiątych. Janusz Sokalski wyłowił go gdzieś w tej stoczni, gdzie Andrzej zajmował pozycję kulturalno–oświatowego. Sokalski dostrzegł w nim ten niesamowity talent do patrzenia na świat przez czarne oko obiektywu.
Nauczył mnie fotografowania. Nie – nie tych wszystkich spraw związanych z mieszaniem chemikaliów i naświetlaniem papieru, ale tej części, która polega na patrzeniu.
Pamiętam tę pierwszą lekcję:
– Musisz zawsze pamiętać, że na zdjęciu będzie widać, co czujesz wobec tej osoby, którą fotografujesz. Jeśli kogoś nie lubisz – będzie to widać. I będzie widać, jeśli kogoś kochasz.
Dobrze mnie nauczył. Miałem wtedy swoje zdjęcia trzykrotnie na okładce dużej Wyborczej. Teraz, kiedy patrzę na jego zdjęcia, zdaje mi się, że on kochał wszystkich.
Zagadywał ich na śmierć. Nie znał umiaru w tłumaczeniu politykom, jak powinien wyglądać plan zagospodarowania przestrzennego miasta, jakie szerokie powinny być ulice, w którym miejscu trzeba drążyć tunel i jak urządzić Biuro Obsługi Mieszkańców w Urzędzie. Najgorsze jest to, że się na tym wszystkim znał, dużo wiedział i mnóstwo się uczył. Ale nie potrafił ograniczyć czasu wypowiedzi do pięciu minut. Politycy – nawet samorządowi – nie umieją wytrwać na słuchaniu dłużej.
Nie wiem, czy ktoś wiedział o naszym mieście więcej niż on. Przez pół wieku dokumentował życie codzienne Świnoujścia i wysp Uznam, Wolin i okolice.
Wcale nie miał być fotografem i nie miał być fotoreporterem. Przyjechał z Otwocka, żeby pracować w świnoujskiej stoczni. Czasem myślał o tym Otwocku, którego prawie nie znał. Miał tam po ojcu skrawek ziemi – jedyny po nim ślad. Ojciec siedział w obozie jenieckim. Nie przeżył.
Andrzej został mechanikiem silników okrętowych. Potem kaowcem, współzałożycielem Amatorskiego Klubu Filmowego „Horyzont”, mistrzem fotografii, potem dziennikarzem. Ciemnię fotograficzną zbudował w domowej łazience, konstruując własnoręcznie powiększalnik z kanki na mleko.
W 1974 roku został prywatnym przedsiębiorcą. Zakład fotograficzny „Fotos” przy Bohaterów Września wymarzył sobie jako miejsce innowacyjne i rzetelne. Pierwszy na wyspach wprowadził kolorową fotografię portretową.
Miał nerw fotoreportera. Kiedy patrzył na świat przez obiektyw, stawał się naprawdę nieustraszony. W czasie stanu wojennego, na jakimś partyjnym pogrzebie starego milicjanta, mieli być wszyscy esbecy. Cała wierchuszka. Stanisław Możejko namówił Ryfczyńskiego, żeby zrobił im wszystkim zdjęcia. Nikt inny się nie odważył. A Ryfczyński – tak. Szedł jak po swoje. Jakby był wynajęty do dokumentowania wydarzenia. Możejko, tuż przed swoją śmiercią, powiedział Sławkowi Ryfczyńskiemu, że ojciec był wtedy jednym z najodważniejszych ludzi. Szedł tam, gdzie inni się bali.
To prawda.
Pamiętam, jak z ukraińskim pilotem, który miał w Świnoujściu motolotnię–samoróbkę, polecieliśmy w pięciostopniowym sztormie prosto w morze, bo Andrzej chciał sfotografować wiatr. Wzięli mnie, żeby zrównoważyć ciężar tego wózka. Po prawej siedział Andrzej, a po lewej ja z jakąś torbą balastu na szyi. To było kompletne szaleństwo. Zdjęć nie zobaczyłem, więc nie wiem, czy udało się z tym wiatrem, czy jednak nie.
A kiedy mieszkałem już w Warszawie, sprowadził się na kilka lat do Otwocka, żeby zbudować dom na ojcowiźnie. To był piękny dom. Siadywaliśmy tam w ogrodzie cały sezon, pijąc wino w drewnianej altanie. Bawiliśmy się z psem, z Barrym. Andrzej nie był tam szczęśliwy. Nie potrafił żyć z dala od morza. Od swojej wyspy. No i miał ten wymarzony dom z widokiem na Zalew i zachód słońca w gminie Międzyzdroje, Lubin.
Zmarł w środę. Miał 81 lat. Nie bolało go. Miał dobre przedpołudnie, choć był słaby – jak to po walce z ciężką chorobą nowotworową.
Zostało po nim czterysta tysięcy zdjęć i niezatarty ślad w historii nas wszystkich. Zdjęcia należą teraz do Archiwum Państwowego w Szczecinie – Oddział w Międzyzdrojach. Jesteśmy na nich my wszyscy. Czasami się uśmiechamy, czasami płaczemy. Niektórzy idą w pochodzie, inni stoją na nabrzeżu, z którego znoszą worki z ciałami z Heweliusza. Niektórzy są w mundurach, inni mają w klapie oporniki. Jesteśmy tam w szkołach, przedszkolach, z małpą na promenadzie, w Słodkim Centrum, w czasie zimy stulecia, na Fafiku, na Uznamie, w kolejkach i na plażach, kopiemy tunel, siedzimy na trybunach Floty. Czasami odwijamy z papierków cukierki z wiewiórką z ruskiej bazy, a czasami idziemy pod Urząd Miasta z taczkami.
Cała nasza historia jest na jego fotografiach.
Chciał wydać o nas ten swój wielki album. Jak Chris Niedenthal, Tadeusz Rolke czy Wojciech Plewiński. Nie zdążył. Zabrakło mu wsparcia.
Strasznie mi żal, że już nie zagramy w tysiąca, nie pogadamy o dziewczynach i że nie ma tego albumu."
Grzegorz Kapla