ikamien.pl • Niedziela [27.05.2018, 18:24:13] • Europa
Sputnikiem dookoła Ziemi – na skróty przez środek Europy
Śluzy na Rodanie( fot. Sputnik Team
)
Nie bardzo wiem jak to możliwe, ale tak się składa, że właśnie piszę dla Państwa przedostatnie sprawozdanie z rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi”. Może trudno w to uwierzyć, ale już pięćdziesiąty czwarty raz w ciągu ostatnich czterech lat biorę laptop na kolana i zaczynam szukać słów, za pomocą których mógłbym przenieść was na pokład zmęczonej długą drogą i pachnącej rozgrzanym silnikiem łajby, lub do jednego z odległych miejsc, do których udało nam się ostatnio dopłynąć.
Rejs nieubłaganie kończy się i już tylko kilkanaście dni żeglugi dzieli mnie od radosnego spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Spieszę się, bo chciałbym zdążyć przed narodzinami córeczki, która gdzieś na gorących wodach Morza Koralowego postanowiła, że pewnego dnia pojawi się na świecie.
Przyznaję szczerze, że ten wyścig z czasem bardzo mnie zmęczył. By skrócić drogę do domu zagrałem va banque i zamiast żeglować wokół całej Europy, wybrałem trasę rzeczną, wiodącą z południowej Francji przez Luksemburg i Niemcy do Holandii. Ryzykowałem awarię starego silnika, przegraną w walce z silnymi prądami Rodanu, uszkodzenie jachtu na nieoznakowanej mieliźnie czy utknięcie na dobre w jakimś peryferyjnym kanale z powodu awarii którejś z setek starych śluz. Z drugiej strony, mogłem zaoszczędzić kilka bezcennych tygodni skracając trasę, lub nawet miesięcy, gdyby któryś z atlantyckich sztormów postanowił do reszty wytrzepać mocno już sfatygowane żagle.
Wygląda na to, że gra była warta świeczki. Po czterech tygodniach codziennego flisactwa, w trakcie którego przeszliśmy przez 158 śluz na 1648 kilometrach rzek i kanałów, spłynęliśmy wartkim Renem do Holandii. Jutro stawiamy maszt i zaraz potem obierzemy kurs na Bałtyk.
W ostatnich tygodniach nasze żeglowanie było tak intensywne, że w tej chwili muszę się dobrze zastanowić, by spośród zlewających się ze sobą dni wyłowić historie dające obraz tego, co przydarzyło się załodze Sputnika III podczas tej szalonej gonitwy z Sycylii do Niderlandów.
Wąwóz Donzere( fot. Sputnik Team
)
Cofając się we wspomnieniach o sześć tygodni, aż do wymuszonego złą pogodą pobytu na Sycylii, przenoszę się na wąskie uliczki Sciacca, średniowiecznego miasta, które po dziś dzień żyje krwawą rodzinną wendetą sprzed pięciuset lat. Spacerując z Mietkiem po klimatycznych zakamarkach co chwilę potykaliśmy się o świadectwa trwającej przez sto pięćdziesiąt lat lokalnej awantury.
- O co chodzi na tym makabrycznym obrazku? - Pytał mnie tato, prosząc o tłumaczenie opisu pod ceramiczną tabliczką z namalowaną sceną masakry z połowy XV wieku.
- Tu jest napisane, że pewien kapitan, przysłany wraz z wojskiem przez wicekróla w celu zaprowadzenia w mieście porządku, został wraz z całą swoją świtą zamordowany w budynku, przed którym właśnie stoimy. Ofiary były szlachtowane, lub żywcem zrzucane z wieży, a ich ciała pozostawiono na bruku by zżarły je bezpańskie psy.
Po kilku dniach miejscowy kowal wzruszony widokiem roztrzaskanej czaszki kapitana, postanowił zebrać do słoja wypływający z niej mózg i umieścić go w sąsiednim kościele...
- O cholera... Mają tu więcej takich atrakcji turystycznych?
- Tak, tutaj jest mapka z instrukcją jak odnaleźć kolejne urocze zaułki. Idziemy?
Podążając od jednej upiornej tabliczki do drugiej, wdrapaliśmy się na górujący nad miastem zamek i poznaliśmy krwawą historię dwóch szlacheckich rodzin Luna i Perollo.
Awantura zaczęła się w 1400 roku, kiedy spadkobierczyni katalońskiego rodu Margherita Peralta, wbrew wcześniejszym zaręczynom i szczerym uczuciom do Giovani Perollo o normańskich korzeniach, wyszła za mąż za Artale Luna, równie zacnego szlachcica z Katalonii.
Dzięki zawartemu małżeństwu rodzina Luna weszła w posiadanie zamku i ogromnego majątku rodziny Peralta, natomiast honor i ranga rodu Perollo doznały znaczącego uszczerbku.
Przez kolejne półtora wieku podzielone na dwa obozy miasto było świadkiem częstych masakr i podstępnych układów, które zakończyły się wraz z fizycznym wyniszczeniem rodu Perollo i samobójczą śmiercią wyjętego spod prawa, ostatniego lidera klanu Luna.
Sztorm na morzu nadal hulał w najlepsze, więc wzbogaceni o porcję makabrycznych lokalnych informacji rozsiedliśmy się w portowej knajpie i sączyliśmy piwko wraz z rybakami oczekującymi na
poprawę pogody.
- Ciekawe, czy nasi kompani zachowali w sobie temperament swoich przodków? - Żartował Mietek.
- Jestem pewien że tak! Nie widzisz z jaką pasją i zaangażowaniem przepuszczają całe ciężko zarobione pieniądze na tych durnych zakładach bukmacherskich? Oni po prostu kochają adrenalinę.
Miasteczko widmo Andance( fot. Sputnik Team
)
Po wypiciu kilku piw przekonaliśmy się, że trafiliśmy do lokalnej świątyni hazardu, w której rządziła barmanka z Polski Ewelina. Dzięki takim koneksjom zostaliśmy błyskawicznie zaakceptowani przez głośnych i wesołych poławiaczy morskich stworów.
Podczas postoju na ostatnim sycylijskim kotwicowisku w Trapani, o nasz poziom adrenaliny zadbał tym razem sam Posejdon. Najpierw zesłał na nas sztormowe szkwały, które zerwały kotwicę i prawie zdmuchnęły Sputnika III na falochron, a kiedy przetrwaliśmy i tą próbę, postanowił przynajmniej porwać nasz ponton z silnikiem, uwiązany za rufą.
- Na pewno dobrze przywiązałeś ten ponton? Może wciągniemy go już na pokład? - Dopytywał się Mieciu.
- Bez obaw. Przywiązałem go tak samo dobrze jak setki razy wcześniej, a z wciągnięciem poczekajmy do zmierzchu. Nie wiadomo czy nie będziemy jeszcze wracać na ląd.
Tuż po zmroku dojrzałem w końcu do podniesienia dinghy na jacht.
- Nie ma pontonu! - Krzyknął Mietek, który jako pierwszy wyszedł na pokład.
- Nie rób sobie jaj. Wystarczy mi już wrażeń jak na jeden dzień.
- Mówię ci, że nie ma pontonu! Odwiązał się!
Wyskoczyłem z kabiny jak poparzony. - Rzeczywiście! Kiedy ostatni raz go widziałeś?
- Jakieś dwadzieścia minut temu.
- Wiatr zmienił się niecałą godzinę temu. Jeżeli nikt go nie ukradł i
odpłynął sam, to musi być gdzieś w okolicach starej twierdzy. Po ciemku go nie zobaczymy. Musimy natychmiast napompować kajak!
W ekspresowym tempie wyciągnęliśmy z bakisty i nadmuchaliśmy kajak od firmy Makanu, który służył nam dzielnie od początku wyprawy. Uzbrojony w kamizelkę ratunkową, dwie latarki i telefon puściłem się na ślepo w przewidywanym kierunku. Po kilkunastu minutach ostrego wiosłowania dostrzegłem na skraju falochronu znajomą sylwetkę, wesoło bujającą się na falach.
- Tu jesteś urwisie! - Zawołałem z ulgą. - Zachciało ci się wolności, ale na szczęście brakło odwagi na samodzielny rejs do Tunezji!
Po szybkim abordażu zawstydzony ponton odpalił bez szemrania przy pierwszym pociągnięciu linki startera.
- I żeby mi to było ostatni raz! - Pogroziłem dobrotliwie palcem, ciesząc się że odzyskałem bezcenne ogniwo łączące nas ze stałym lądem.
Z Sycylii na Sardynię przeskoczyliśmy w asyście delfinów, ledwo umykając przed kolejnym sztormem. W Cagliari, które w ramach rejsu dookoła świata odwiedziłem już po raz trzeci, zacumowaliśmy jak zwykle w pirackiej Marinie Del Sole.
Odprawiając się rano w starym namiocie pełniącym rolę bosmanatu, dostrzegłem wyraźne zmiany w otoczeniu. Częściowo zniknął artystyczny nieład, który nadawał specyficzny klimat tej jedynej w swoim rodzaju marinie. Zalegające podłogę stosy książek na wymianę leżały poukładane na regałach, a walające się po kątach używane części osprzętu jachtowego i bliżej niezidentyfikowane ustrojstwa zniknęły zupełnie. Za barem brakowało brodatego bosmana, a jego stare psiska łasiły się w poszukiwaniu pieszczoty.
- Co się stało ze starym bosmanem? - Zapytałem kogoś z obsługi, chociaż doskonale znałem odpowiedź.
- Niestety, zmarł w ostatnim czasie... - Odpowiedział młody pracownik portu, wskazując na zdjęcia z czarną szarfą.