ikamien.pl • Środa [18.10.2017, 15:11:12] • Świat

Sputnikiem dookoła Ziemi – Trzy światy

Sputnikiem dookoła Ziemi – Trzy światy

fot. Sputnik Team

Opuszczając w połowie sierpnia Polinezję Francuską i ustalając plan rejsu na najbliższe tygodnie musieliśmy podjąć kluczową decyzję dotyczącą całego najbliższego roku, lub nawet dwóch. - W zasadzie mamy do wyboru tylko dwie główne strategie. – Poinformowałem Karolinę po długich godzinach spędzonych nad mapami i locjami. – Albo zgodnie z pierwotnym planem pożeglujemy przez Tonga i Fiji w stronę Nowej Zelandii, gdzie zatrzymamy się na sześć miesięcy i przeczekamy sezon huraganów, albo szybką ścieżką opuścimy Pacyfik przez Samoa i Nową Kaledonię lub Vanuatu, by przed pierwszymi cyklonami znaleźć się przynajmniej w rejonie Indonezji. W pierwszym przypadku nie wrócimy do Europy wcześniej niż na wiosnę 2019, natomiast w drugim moglibyśmy być w domu mniej, więcej w czerwcu 2018.

- Bardzo bym chciała zobaczyć Nową Zelandię, więc nie mam nic przeciwko temu, żeby spędzić tam pół roku. No i potem nie musielibyśmy się tak spieszyć, z pozostałymi archipelagami przed kolejnym sezonem huraganów.

- Mi też ta wersja najbardziej odpowiada, jednak jeżeli tak zrobimy, to będziemy musieli rozwiązać parę problemów i niestety wszystkie z nich sprowadzają się do kasy. Nie możemy już pozwolić sobie na kolejne dwa lata rejsu bez odbudowania zapasów i budżetu. Całe sześć miesięcy dozwolonego pobytu w Nowej Zelandii musiałbym spędzić w pracy i to najlepiej bardzo dobrze płatnej, żeby wystarczyło na dwa lata życia i utrzymania jachtu. Na legalną pracę nie mam tam co liczyć, a z robotą na czarno nie ma nigdy nic pewnego. Zapasy się skończą, a łajba będzie wymagała wyciągnięcia na ląd i konserwacji dna. Nie wspomnę już o szybko zużywających się linach, blokach, żaglach i cholera wie czym jeszcze. Mogłoby się okazać, że po tych kilku miesiącach wizy nam się skończą, a nie będziemy mogli ruszyć dalej. To byłaby katastrofa.

Najrozsądniejsze wydaje mi się kontynuowanie żeglugi, póki jacht jest sprawny i zaprowiantowany na najbliższe kilka miesięcy.

- Ale wtedy opuścimy kawał Pacyfiku! Nie wiadomo czy kiedykolwiek tu jeszcze wrócimy...

- Niestety. Będziemy zmuszeni ominąć niektóre archipelagi i spędzić sporo czasu na długich przelotach, ale dzięki temu znajdziemy się w Indonezji przed końcem października, na Sri Lance w drugiej połowie listopada, a Morze Czerwone i Kanał Sueski będzie można przeskoczyć w styczniu, kiedy warunki do żeglowania są tam najlepsze. Biorąc pod uwagę stan jachtu i naszych finansów, wydaje mi się to najbardziej logiczne.

Skomplikowaną decyzję konsultowaliśmy z rodziną i znajomymi.

Nasz wspólnik Heniu napisał:
- Potrzebowalibyście dwóch żyć, żeby zobaczyć wszystko co jest po drodze! Znam takich co wydają więcej na dwa tygodnie wakacji niż wy na rok żeglowania, tylko że oni nigdy nie doświadczą tego co wy. Wybierzcie coś z tego co jest na trasie i posiedźcie dłużej na tych kilku wyspach. Nie ma czego żałować.

Przez kilka dni trawiliśmy temat, po czym zdecydowaliśmy, że zrezygnujemy z Nowej Zelandii, a na Pacyfiku zatrzymamy się jeszcze tylko w trzech miejscach. Na Samoa, francuskiej wyspie Wallis i na Melanezyjskim Vanuatu. Ostatecznie ze względu na ryzyko malarii, Vanuatu zmieniliśmy na Nową Kaledonię. Tym sposobem nasze ostatnie dwa miesiące na Pacyfiku przeznaczyliśmy na odwiedziny trzech oddalonych od siebie o setki mil, zupełnie różnych światów.

Sputnikiem dookoła Ziemi – Trzy światy

fot. Sputnik Team

Samoa

Prawie 1200 mil i niespełna dwa tygodnie żeglugi dzielą Bora Bora od Samoańskiej wyspy Upolu. W połowie drogi można jednak próbować zatrzymać się na legendarnym atolu Suvorov zamieszkanym jedynie przez dwóch spragnionych towarzystwa strażników parku narodowego. Postanowiliśmy ich odwiedzić, ale tym razem przeliczyliśmy się. Dobra do tej pory pogoda zaczęła się psuć i już dwie doby przed planowanym lądowaniem stało się jasne, że w ciągu najbliższych dni kotwiczenie w lagunie będzie ryzykowne lub nawet niebezpieczne. Obraliśmy bezpośredni kurs na Upolu i skoncentrowaliśmy się na urokach żeglugi, czyli czytaniu, jedzeniu, spaniu, zabawianiu Bruno i... łowieniu ryb. Problem z wędkowaniem na Pacyfiku polega na tym, że albo przez wiele dni nie można złowić niczego, albo łowi się jedną wielką sztukę, którą trudno jest zjeść lub zakonserwować. Nam szczególnie dopisywały koryfeny, które mimo że pyszne, szybko się przejadły. Żałowaliśmy, że nie posiadamy zamrażarki, która pozwoliłaby zmagazynować spory zapas filetów na później. W obliczu okresowych klęsk urodzaju pozostawało nam jedynie solenie i suszenie mięsa. Ten sposób świetnie się sprawdza na pełnym morzu, gdzie nie ma much, a tropikalne słońce mumifikuje wszystko co się przed nim nie chowa. Wymoczone w morskiej wodzie, a następnie zasolone i suszone przez dziesięć dni płaty mięsa można potem przechowywać przez wiele miesięcy. Po namoczeniu i odsoleniu taką rybę da się przygotować na setki sposobów. Warto tu wspomagać się starymi portugalskimi przepisami na bacalao, lub kuchnią kreolską.

Podczas połowów odkryliśmy jednak, że nie wszystkie złowione sztuki nadają się do jedzenia. Praktycznie co druga ryba była zainfekowana pasożytami. W przewodzie pokarmowym znajdowaliśmy glisty i tasiemce, których wągry można było znaleźć też głęboko w mięśniach. Nigdy wcześniej nie czytałem ani nie słyszałem o takiej skali tego zjawiska, więc zastanawialiśmy się czy przypadkiem nie jest to kolejny problem spowodowany przez współczesną cywilizację. Na wszelki wypadek wszystkie podejrzane sztuki wyrzucaliśmy do morza i zrezygnowaliśmy zupełnie z przygotowywania naszej ulubionej, surowej ryby po polinezyjsku.
Do Apia dotarliśmy w piątek po południu. Teoretycznie na styk, by zdążyć z odprawą. Natychmiast wywołałem przez radio urzędnika odpowiedzialnego za całą procedurę.

- Przykro mi, ale oficera zajmującego się odprawami nie ma już w biurze. W soboty i niedziele nie obsługujemy jachtów, więc będziecie musieli pozostać na kotwicowisku aż do poniedziałku.

- Czy to znaczy, że po dwóch tygodniach na morzu, przez kolejne trzy dni nie możemy nawet wyjść na spacer ani do sklepu?

- Potwierdzam, nie macie zezwolenia by schodzić na ląd. No i jeszcze jedna rzecz. W poniedziałek jest dzień ojca, więc musicie poczekać aż do wtorku. Życzę miłego weekendu.
Odkładając mikrofon błyskawicznie rozważyłem szybkie podniesienie kotwicy i pożeglowanie dalej na Wallis.

- Słyszałaś to Karolina?! Oni chyba oszaleli! Mamy kwitnąć w tym upale przez najbliższe cztery dni? Nie ma mowy. Jak nie potrafią przyjmować gości to do diabła z tą wyspą. Wiatr jest dobry, pojutrze będziemy na Wallis.

- Poczekaj chwilę. Może jest jakieś inne wyjście? Skoro już tu jesteśmy to szkoda byłoby od razu odpływać. Może nikt nie będzie robił problemu jak mimo wszystko wylądujemy?

- Może nie, a może dopierdzielą nam karę. Z drugiej strony... czytałem w przewodniku, że mają tu bardzo dobre i tanie piwo. Przypłynąć w nowe miejsce i nie wypić zimnego lokalnego piwka to profanacja żeglowania. Wiem co zrobimy. Zwoduję ponton i popłynę sam, pod pretekstem wizyty w kapitanacie. W marinie dowiem się czy mogą być z tego kłopoty i przy okazji skoczę do marketu po jakieś owoce i piwo. Jak wszystko pójdzie gładko to wieczorem wylądujemy razem.

Sputnikiem dookoła Ziemi – Trzy światy

fot. Sputnik Team

Po godzinie wróciłem z dobrymi nowinami i pełnym plecakiem.
- Ludzie z mariny uważają, że władze są raczej zrelaksowane. Nie powinno być problemów. Przy okazji porozmawiałem z jednym taksówkarzem. Za cenę niższą niż wynajęcie auta może nam zrobić całodniową wycieczkę po wyspie.

Po degustacji lokalnych piwek doszliśmy do zgodnej opinii, że najlepsze z nich to Taula. Drugie miejsce przyznaliśmy marce Vailima Export, a trzecie Vailima Lager. W radio leciała lokalna muzyka, która od razu przypomniała nam o czasach niemieckiej kolonizacji Samoa.
- Kurde, pierwszy raz słyszę radio, w którym amerykańskie country puszcza się na zmianę z niemieckimi marszami i jodłującymi Polinezyjczykami! Czegoś takiego absolutnie się nie spodziewałem! - komentowałem pokładając się ze śmiechu.

Wieczorem zabraliśmy Bruno na obiecane lody. Spacerowaliśmy po stolicy, noszącej jeszcze ostatnie ślady kolonialnej architektury Keisera.

- Tu musiało być kiedyś jak w niemieckim Ahlbecku. - Zauważyła Karolina - Szkoda, że większość z tych drewnianych budynków już się rozleciała. Za kilkanaście lat te ostatnie pewnie też znikną.
Na niedzielę zaplanowaliśmy wycieczkę z zaprzyjaźnionym taksówkarzem. Po opuszczeniu granic miasta natychmiast znaleźliśmy się w krainie, gdzie obowiązuje Fa'a Samoa, czyli wypracowany przez pokolenia styl życia samoańskiego społeczeństwa.

Fa'a Samoa składa się z trzech głównych elementów. Są nimi: matai (wodzowie), aiga (rozszerzona, wielopokoleniowa rodzina) oraz kościół.

Każda wioska składa się z wielu aiga, które dzierżą zwyczajowe prawa do ziemi i są reprezentowane przez swoich matai. W 362 samoańskich wioskach jest aż 18 tysięcy matai. Tradycyjna władza w wioskach powierzona jest głównemu wioskowemu matai, a centralną strukturą każdej wioski jest Fale Fono, czyli dom, w którym wszyscy matai z wioski spotykają się by dyskutować o najważniejszych sprawach.

- Talla! - Zawołałem do naszego kierowcy – Nigdy w życiu nie widziałem tylu kościołów! Dlaczego nawet w najmniejszej wiosce jest ich kilka?

- Jeśli dobrze się przyjrzysz, to zobaczysz, że każdy z nich reprezentuje inne wyznanie. Samoańczycy są bardzo religijni, ale mamy tu chyba wszystkie odmiany religii i wyznań jakie występują na świecie. W niektórych wioskach przeważa jedno wyznanie, w innych kolejne, a w niektórych są wszystkie i każdy chce mieć swoją świątynię.

- Nie macie z tego powodu konfliktów religijnych?

- Raczej nie. Kościoły rywalizują o wiernych ale jakoś wszyscy się dogadują. Ja na przykład jestem protestantem, a moja żona to katoliczka i nie mamy z tym problemu. Nie znajdziesz tu jednak muzułmanów. Islam jest oficjalnie zabroniony przez państwo.
Na dowód różnorodności religijnej Tala zawiózł nas do najdziwniejszej świątyni na wyspie, znajdującej się na terenie ogromnego, pięknie utrzymanego ogrodu.

- Co to jest za kościół? - Zapytałem.

- Przyznam się szczerze, że sam nie wiem. Wyznawcy jakiejś dziwnej religii wybudowali go tutaj jako dar dla ludzkości i utrzymują świątynię wraz z całą posiadłością. Nie znam nawet nikogo, kto by do nich należał. Ale chcieli zbudować, to zbudowali, a wstęp jest wolny dla każdego.

Wewnątrz efektownego obiektu przeczytałem, że jest to jedna z ośmiu wybudowanych na świecie świątyń Bahá'í.

- Co to za religia? - Spytała mnie Karolina.

- Nie chcę wyjść na niedouczonego ignoranta, ale muszę przyznać, że pierwsze słyszę. No cóż, cokolwiek kazało tym ludziom wybudować się właśnie tutaj, musiało być poparte ciężką gotówką. Przecież to koniec świata!

Nasz taksówkarz obwiózł nas następnie po kilku luksusowych hotelach z plażowymi domkami na palach. Zahaczyliśmy nawet o pole golfowe, gdzie grywa jakiś bardzo słynny aktor, o którym nie mieliśmy zielonego pojęcia. W końcu Karolina pierwsza powiedziała po polsku to, co myśleliśmy obydwoje.

- Mateusz, możesz go dyskretnie zapytać po jaką cholerę wozi nas po tych ośrodkach? Jakbyśmy byli zainteresowani takim rodzajem wypoczynku, to przylecielibyśmy tu samolotem i pili drinki pod parasolem.

- Z ust mi to wyjęłaś. Właśnie się zastanawiałem o co mu chodzi i zrozumiałem, że on po prostu widzi jak turyści z Australii i Nowej Zelandii wybierają te miejsca i myśli, że przybysze z dalekiego świata właśnie tego szukają. Chciał nam po prostu pokazać wszystko to co najlepsze na wyspie.

Źródło: https://ikamien.pl/artykuly/23116/