ikamien.pl • Poniedziałek [10.10.2016, 12:40:23] • Świat
Sputnikiem dookoła Ziemi - sezon huraganowy

fot. Sputnik Team
- Zobacz Bruno! Tato nakleił nową nazwę i Alianna od dzisiaj nazywa się Sputnik III. – Karolina zwróciła uwagę malucha na nowy, złoty napis na dziobie naszego zielonego jachtu.
- Nie! Nie! – krzyknął Bruno – Ogórek jeden!
Wybuchliśmy śmiechem. Po raz kolejny zostaliśmy zaskoczeni spostrzegawczością i samodzielnością z jaką nasz niespełna dwuletni żeglarz zaczął ostatnio wyrażać własne opinie.
- Właściwie to chłopak ma rację, zmiana nazwy nie będzie ważna, zanim nie przekupimy łajby i Posejdona butelką szampana wylaną na dziób. Na szczęście cała ceremonia jest już przygotowana i pierwsi goście pojawią się za kilka godzin.
Wieczorem, w polsko-czesko-francuskim towarzystwie wystrzelił korek i Karolina w roli matki chrzestnej wygłosiła formułę: – Nadaję ci imię Sputnik III, żegluj po morzach i oceanach! – Wylewając sporą część butelki na dziób jachtu. Szybko przechwyciłem buzującą flaszkę i dodałem od siebie: – I niech Posejdon będzie dla ciebie łaskawy! – Nie żałując ofiary dla władcy wszechoceanu.
Tym co zostało wznieśliśmy wspólny toast za dzielny jacht i zasiedliśmy do kolacji, połączonej z degustacją znakomitego rumu agricole.
Zaraz po przybyciu na Martynikę napisałem kilka zdań na temat tego lokalnego trunku, ale dopiero po prawie rocznym pobycie tutaj udało mi się spróbować większości lokalnych marek, poznać ich historię i zgłębić tajniki produkcji.
Jak już kiedyś pisałem, rum Agricole produkowany na Martynice różni się od innych karaibskich rumów głównie tym, że zamiast z melasy (zmielonej trzciny cukrowej) wytwarzany jest z czystego soku wyciskanego z trzciny. Ta główna różnica wyczuwalna jest już w samym aromacie destylatu, nie wspominając nawet o kolosalnej różnicy w smaku. Jakby tego było mało, każda z dwunastu destylarni wytwarzających rum agricole ma swoje charakterystyczne nuty smakowe, uzależnione od tego w jakich rejonach wyspy uprawiana jest trzcina cukrowa używana do produkcji. Inaczej smakują rumy Depaz, J.Bally, czy Neisson z północno zachodniej, wulkanicznej strony wyspy, a inaczej pochodzące z południowych równin marki Dillon, Trois Riviéres czy La Mauny. Poza tym każda z firm oferuje przynajmniej trzy główne rodzaje rumu: blanc (biały), ambre (zabarwiany karmelem) i vieux (dojrzewający w beczkach). Te z kolei mają swoje kolejne wariacje, które trudno zliczyć…

fot. Sputnik Team
- Powiedz mi Andrzej, czemu preferujesz biały rum J.Bally o mocy 45%, od tego samego o mocy 50% czy 55%? – Podczas spotkania nasz sąsiad – emerytowany strażak Lechu – zapytał mieszkającego tu od kilkunastu lat Andrzeja.
- To proste. Ten słabszy ma po prostu więcej smaku. W tym mocnym czuć już przede wszystkim alkohol.
- To po co w ogóle robią go w kilku różnych stężeniach? – Pytał dalej Lechu.
- To specjalnie dla lokalnych pijaków. Najpierw zaczynają od słabego, potem piją coraz mocniejszy, a na końcu sięgają po ten 70% i umierają w mangrowcu.
- No to może zostańmy poniżej 50%.
Dla spragnionych wiedzy o produkcji i historii rumu wszystkie tutejsze destylarnie oferują zwiedzanie swoich obiektów połączone z degustacją. Najciekawszą ofertę ma prawdopodobnie destylarnia Clément, która na szesnastu hektarach udostępniła dla zwiedzających między innymi ogród botaniczny, osiemnastowieczny kreolski dom, dominujący niegdyś nad całą plantacją, starą destylarnię wyposażoną w maszyny parowe, dojrzewalnię rumu, w której z tysięcy starych beczek unoszą się upajające aromaty, oraz centrum sztuki współczesnej zajmujące część starych zabudowań plantacji. Ciekawostką jest odrestaurowany domek zarządcy plantacji, gdzie w 1991 roku, pod koniec pierwszej wojny w Zatoce Perskiej odbył się szczyt Mitterrand-Bush. Dokumenty podpisane przez obu prezydentów i rejestrujący całe zdarzenie film można obejrzeć w sali konferencyjnej zabytkowego budynku.
Wycieczka kończy się degustacją w eleganckim barze, oferującym wszystkie firmowe specjalności.
- Czego można spróbować? – Zapytałem posługującego się perfekcyjnym angielskim barmana.
- Wszystkiego Sir, jeżeli tylko głowa na to pozwoli. Od czego zaczynamy?
- W takim razie podarujmy sobie likiery i białe rumy i przejdźmy od razu do najstarszych butelek.
- Proszę bardzo, ale z tych najdroższych mogę zaoferować nie więcej jak jedną – no niech będzie – dwie szklaneczki z każdego rodzaju. Najlepszy jest ten. Clément Cuvée Homère. Wybrał pan taką kolejność degustacji więc ostrzegam, po spróbowaniu tego rumu wszystkie inne mogą pana rozczarować. Trunek tego typu ukrywa się nawet przed rodziną i przyjaciółmi.
Małymi łyczkami sączyłem zawartość szklaneczki próbując rozszyfrować aromaty pojawiające się na wargach, języku, podniebieniu i w gardle w miarę jak ogrzany temperaturą ciała rum zaczął uwalniać swoje nuty. Czekolada, orzechy, podgrzane masło, herbatniki, czarny pieprz, suszona gruszka i przyprawy korzenne… trudno było mi się w tym wszystkim połapać, ale nabrałem pewności że opinia barmana była bezbłędna. Przez kilka kolejnych dni żaden inny smak nie był w stanie mnie zadowolić.

fot. Sputnik Team
Jak podaje destylarnia Clément, historia firmy sięga roku 1887, kiedy to wykształcony w Paryżu fizyk, a w owym czasie burmistrz miasta Le Francois, Homère Clément nabył plantację trzciny cukrowej l’Acajou, położoną trzy kilometry od swojego miasta. Wielu współczesnym jego posunięcie wydawało się wtedy szalone, bo właśnie na tamten czas przypadał szczyt kryzysu cukrowego. Produkcja sacharozy z buraków cukrowych i tani cukier trzcinowy z Ameryki Południowej dobiły rolniczą gospodarkę Martyniki bazującą na jego produkcji. Część wielkich fortun stopniała, a bezrobotni chłopi wyszli na ulicę.
Niektóre plantacje ratowały się rozpoczynając produkcję taniego rumu, ale Clément Homère miał bardziej ambitne plany. Podczas młodych lat spędzonych we Francji docenił smak drogich koniaków i bazując na swojej wiedzy naukowej postanowił wdrożyć sztukę ważenia wybornych armaniaków z południowo-zachodniej Francji do produkcji wysokiej jakości dojrzewającego rumu.
Plantacja l’Acajou powoli stawała na nogi, ale dopiero wybuch I wojny światowej i gwałtowny wzrost zapotrzebowania na rum, nadały całemu przedsięwzięciu nowej energii. Obie strony konfliktu szybko odkryły, że nie zdołają zbyt długo kontrolować swoich zmęczonych chłodem i głodem wielomilionowych armii, bez regularnego znieczulania znajdujących się często na skraju załamania nerwowego żołnierzy, zmuszanych do samobójczych szarż i szczurzej egzystencji w zatęchłych okopach. Systematycznie wydzielane racje alkoholu podtrzymywały tlącą się przez kolejne lata wojenną zawieruchę.
Stałe dostawy dla armii pozwoliły rodzinie Clément na szereg inwestycji, pozwalającej na stałe doskonalenie procesu produkcji. Kiedy w 1923 roku Homère znalazł się na łożu śmierci, jego syn Charles był już w pełni gotowy do przejęcia roli ojca. Po kilku latach studiowania destylacji w słynnej szkole Louisa Pasteur we Francji miał jasną wizję wprowadzenia najwyższej klasy rumu na europejskie i światowe rynki. Jego dzieła dokończyli synowie, prowadzący firmę aż do 1986 roku, kiedy to sprzedano majątek i markę Clément zaprzyjaźnionej rodzinie Hayot, będącej obecnie jednym z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych rodów na wyspie, godnie dbającym o wielopokoleniowe dziedzictwo rodziny Clément.
Każda z dwunastu destylarni na Martynice ma swoją historię i każda podkreśla, że wytwarza najlepszy rum na świecie. Oddam im sprawiedliwość i przyznam, że wszystkie produkują rum najwyższej światowej próby. Jednak moimi faworytami w kategorii rumów białych pozostają Neisson i J.Bally, czerpiące swój smak i moc z wulkanicznych stoków Montagne Pelée, natomiast w dziedzinie rumów dojrzewających nie próbowałem jeszcze niczego lepszego niż dojrzewający w dębowych beczkach po brandy, a następnie opalanych beczkach po bourbonie Clément Cuvée Homère.
Tak jak żołnierzom w okopach I wojny światowej tak żeglarzom w zatoce Le Marin rum uprzyjemniał monotonne chwile w oczekiwaniu na nieodwołalny atak. Nie spodziewaliśmy się tu co prawda szturmu uzbrojonych w maczety rastamanów z sąsiedniej wyspy ani niespodziewanej kanonady artyleryjskiej, ale wiedzieliśmy, że prędzej czy później któryś z serii niżów tropikalnych przemierzających Atlantyk ze wschodu na zachód zamieni się w sztorm tropikalny lub huragan, na którego trasie znajdzie się nasza wyspa. W kulturze plemienia Karibów, zamieszkujących niegdyś cały archipelag, Huracan był bogiem wiatru, którego imienia lepiej było nie wypowiadać, by przypadkiem go nie sprowadzić. Pierwszym Europejczykiem, opisującym to niszczycielskie zjawisko był Krzysztof Kolumb, który miał na tyle szczęścia, że zetknął się z nim dopiero podczas swojej czwartej wyprawy do Indii Zachodnich. W swoim liście do króla Hiszpanii pisał:
„Przez więcej niż dziewięć dni byłem zgubiony i bez żadnej nadziei. Moje oczy nigdy nie widziały mórz tak wzburzonych, okropnych i kipiących pianą. Wiatr nie pozwalał nam posuwać się naprzód, trzymać kursu ani szukać schronienia za żadnym z przylądków. Znalazłem się na tych morzach przemienionych w krew gotującą się jak wrzątek na wiecznym ogniu. Dniem i nocą niebiosa raziły jak palenisko. Pioruny uderzały z takim blaskiem i furią, iż wierzyliśmy, że nasze statki zostaną z pewnością zniszczone. Przez cały ten czas woda lała się z nieba nieustająco. Nie jako deszcz, lecz jako powtórka wielkiego potopu.”
My też mieliśmy szczęście. Huragan Matthew, który na początku października spustoszył Haiti, Dominikanę, Bahamy i Florydę rozpoczął się nad Martyniką jeszcze jako sztorm tropikalny, czyli osiągnął siłę „zaledwie” 11-12 stopni w skali Beauforta. Nad Kolumbem mieliśmy jednak tą przewagę, że dzięki współczesnej meteorologii wiedzieliśmy o nadejściu złej pogody z kilkudniowym wyprzedzeniem i cały czas byliśmy w zatoce, która mogła nam zapewnić ochronę przed słabszym cyklonem. Przed huraganem czwartej i piątej kategorii żadne miejsce na Karaibach nie gwarantuje bezpiecznego schronienia.
- Tym razem Lechu twoje informacje od Czechów okazały się prawdziwe. Za trzy dni możemy mieć tu niezły bajzel. My uciekamy w mangrowiec. Zostajesz na boi?
- Tak, ta boja jest połączona ze starymi łańcuchami huraganowymi leżącymi na dnie więc jeśli cumy i knagi wytrzymają i nic na mnie nie wpadnie to nie mam się o co martwić. Jacht Stefana jest podobnie zacumowany i stoi tak już od kilku sezonów.
- W takim razie poproszę cię o pomoc przy wiązaniu się do krzaków, bo jeszcze tego nie robiłem i brakuje mi jednej ręki.
- Bardzo chętnie, też tego nie robiłem i jestem ciekawy jak to wygląda.
Dzięki temu, że nasz wspólnik Heniu przygotował wcześniej stanowisko w mangrowcu, cała operacja poszła nam bardzo sprawnie.