ikamien.pl • Piątek [29.08.2014, 10:09:04] • Kamień Pomorski

Sputnikiem dookoła Ziemi. Za Słupami Heraklesa

Sputnikiem dookoła Ziemi. Za Słupami Heraklesa

fot. Sputnik Team

Morze Śródziemne to wielki gar, ogrzewany nieustannie przez mordercze słońce. Jak w każdym podgrzewanym garze, woda zaczyna w nim gwałtownie parować. Parowanie uruchamia gigantyczną pompę ssącą, która przez szczelinę między Europą a Afryką próbuje uzupełnić z Atlantyku brakującą wodę, ulatującą do atmosfery. To wywołuje stały prąd, który przez Cieśninę Gibraltarską niesie ogromne masy chłodnej wody na wschód. Ten prąd miesza się jednak ze strumieniami pływowymi, które cztery razy na dobę podążają za oddychającym w rytmie księżyca oceanem. Taka sytuacja wywołuje spore zamieszanie w okolicach Słupów Heraklesa. Są tu miejsca, gdzie stroma, metrowa fala utrzymuje się nawet przy całkiem bezwietrznej pogodzie. Lepiej nie znaleźć się w takim rejonie przy silnym wietrze, kiedy rozbujany Atlantyk dołoży swoje trzy grosze.

Otoczony górami i pustyniami gar może jednak zacząć kipieć, kiedy gorące powietrze nie ma dokąd ulecieć, bo pokrywka ze stacjonarnego wyżu leży na nim płasko. Wtedy jedynym wentylem bezpieczeństwa jest mały otworek na skraju przykrywki gara, jakim jest Cieśnina Gibraltarska. Przez ten wentyl raz na jakiś czas wylatuje gorące powietrze, wywołując wiejący kilka dni wiatr levanter.
Nieźle dostaliśmy w kość na kotwicowisku pod Tarifą, zanim ostatecznie udało nam się dostać na wody Morza Śródziemnego. Wschodni wiatr levanter dmuchał równo jak suszarka przez cztery dni, z siłą do dziewięciu stopni w skali Beauforta. Kotwica dzielnie wgryzała się w piach, ale puszczała przy najsilniejszych szkwałach przynajmniej osiem razy, zmuszając nas do jej poprawiania i całodobowej wachty kotwicznej oraz pozostania na jachcie. Nie mogliśmy jednak odpuścić. Pęknięcie liny, utrata kotwicy, bądź zdryfowanie na głęboką wodę oznaczałyby konieczność cofania się do odległego o prawie siedemdziesiąt mil Kadyksu. Wcześniej jednak musielibyśmy pokonać wyjątkowo wzburzone wody z ich labiryntem prądów, pływów, podwodnych skał i sieci tuńczykowych.
Ostatecznie przeczekaliśmy spuszczanie ciśnienia z Morza Śródziemnego, a jedynymi stratami były po raz kolejny zasadzone przez Karolinę kwiaty, oraz ręcznik i gacie, których użyłem jako podkładek pod pas kotwiczny, żeby zabezpieczyć go przed przetarciem. Jeden z pasów i tak został lekko uszkodzony, ale naprawię go bez problemu w pierwszej napotkanej żaglowni. Brak długiego łańcucha kotwicznego i windy są niestety słabą stroną Sputnika II ale nie ma ich gdzie zainstalować.
W stronę Gibraltaru ruszyliśmy po drugiej w nocy gdy tylko przestało dmuchać. Istniało ryzyko, że wiatr szybko zmieni kierunek o sto osiemdziesiąt stopni i dla odmiany przywali z zachodu. Noc była ciemna a powietrze lekko zamglone.
- Widziałeś to? Coś przepłynęło koło nas bez świateł!
Zawołał do mnie sterujący właśnie Mateo.
- Cholera, to na pewno przemytnicy z Maroko. Wiozą ludzi albo haszysz, albo jedno i drugie. Trzeba mieć oczy dookoła głowy.
- Myślisz, że mogą być niebezpieczni?
- Po pierwsze możemy się z nimi zderzyć, po drugie nasz jacht może im się wydać użyteczny do tego co robią. Świećmy na nich latarką, żeby wiedzieli że jesteśmy czujni. W ostateczności w bakiście są maczety, ale pewnie i tak mają coś lepszego.

Sputnikiem dookoła Ziemi. Za Słupami Heraklesa

fot. Sputnik Team

Za chwilę oświetlił nas płynący szybko kuter hiszpańskiej straży przybrzeżnej. Dla jasności sytuacji zapaliłem dodatkowo wszystkie światła pokładowe. My nie mamy niczego do ukrycia.
Jeszcze dwie godziny trwała wokół nas ta zabawa w chowanego, w trakcie której straż przybrzeżna również wyłączała wszystkie światła, starając się przechytrzyć szmuglerów.
O świcie dotarliśmy do Gibraltaru. Wybrałem nową marinę po hiszpańskiej stronie, bo według locji była najtańsza.
- Poproszę dokumenty jachtu, paszporty i ubezpieczenie OC jachtu.
Przywitała mnie pani bosman.
- Paszporty i rejestracja proszę bardzo, ale OC nie mam i nie zamierzam mieć. Nie jest to przecież wymagane żadnymi przepisami unijnymi ani krajowymi. Do tej pory w całej Europie nikomu nie było ono potrzebne.
- W naszej marinie i większości portów na Morzu Śródziemnym żądamy od klientów ubezpieczenia. To na wypadek gdyby uszkodził Pan jakiś drogi jacht w marinie.
- Ale to jakiś absurd! Po pierwsze nie uszkadzam drogich jachtów bo potrafię sterować swoją tanią łodzią, a po drugie co marina ma do tego? Jeżeli będzie kolizja między jachtami, to marina nie jest tu stroną tylko ich właściciele.
- Przykro mi, ale takie mamy wewnętrzne wymagania. Jeżeli Pan tego nie akceptuje, to nie może Pan u nas cumować.
- Oczywiście, że nie akceptuję. W środku waszej ulotki jest reklama firmy ubezpieczeniowej. Nie będę się godził na taką zmowę. To zwykłe naciąganie. Dziękuję, poszukam innej mariny.
W brytyjskiej marinie nie było miejsc, ale udało nam się znaleźć jeszcze jeden, jak się okazało najtańszy porcik po hiszpańskiej stronie.
- Idę załatwić formalności. Mam nadzieję, że tu nie wymagają takich papierów.
- Może weź na wszelki wypadek jakieś dokumenty po polsku...
- Pewnie! Mam tego całą grubą teczkę. Niech sobie biorą co chcą. Ja nie znam hiszpańskiego, oni polskiego, jakoś się dogadamy!
Okazało się, że tutaj też ubezpieczenie było niezbędne. Chcieli ubezpieczenie, dostali ubezpieczenie. Ksero miało co robić i wszyscy byli zadowoleni.
Od jakiegoś czasu pralnie stały się moimi ulubionymi miejscami w marinach. Nie tylko dlatego, że wychodzę z nich z całym worem pachnących i świeżych ubrań i śpiworów, które od razu wprowadzają do jachtu trochę domowego klimatu, ale też dlatego, że pralnia zmusza do interakcji. Każdy kto tam przyjdzie, musi odczekać przynajmniej pół godziny, a jeżeli jest naprawdę dużym brudaskiem to znacznie więcej. Coś w tym czasie trzeba robić. Można czytać książkę, ale najlepiej zacząć rozmawiać. Z pralni zawsze wynosi się kilka ważnych żeglarskich wskazówek i porcję dobrego humoru. Tym razem było wyjątkowo ciekawie, bo spotkaliśmy troje młodych polskich autostopowiczów, mieszkających na brytyjskim jachcie za cztery piwa dziennie od osoby i portugalską żeglarkę, która kiedyś studiowała w Krakowie i jest przysięgłym tłumaczem z języka polskiego. Było wesoło, czas zleciał szybko, a od nowych znajomych dowiedzieliśmy się o sekretnym wejściu na Gibraltarską skałę, które omija wszystkie płatne bramki.
Następnego dnia rano ruszyliśmy zdobywać skałę.

Sputnikiem dookoła Ziemi. Za Słupami Heraklesa

fot. Sputnik Team

- Koniecznie muszę mieć zdjęcie z małpą! Te czorty podobno potrafią nieźle użreć, ale bez fotki z małpą nie wracam. To jedyne naczelne dziko żyjące w Europie, więc nie mogę zmarnować okazji odwiedzenia dalekich krewnych.
Oznajmiłem swój główny cel wizyty.
- Nie wiadomo czy w ogóle znajdziemy to wejście, o którym wczoraj mówili autostopowicze.
Wyraził swoje wątpliwości Mateusz.
Ze znalezieniem wejścia rzeczywiście nie było łatwo. Najpierw natknęliśmy się na płatną bramkę, przy której zażądano od nas czternastu euro od osoby, więc szukaliśmy dalej. Wszystkie mapy i drogowskazy na Gibraltarze są tak skonstruowane, żeby zagubiony turysta prędzej czy później zapłacił myto. Trzeba jednak być cierpliwym. Po tym jak pocięliśmy sobie łydki o ciernie w ślepym zaułku, udało nam się znaleźć kościół i wymalowane w brytyjska flagę schody, które prowadzą już prosto do parku narodowego. Jest to legalne, bezpłatne wejście, ale próżno go szukać na jakiejkolwiek mapie czy drogowskazach.
Już na schodach przywitały nas makaki. W zasadzie to my je przywitaliśmy, bo one mają najwyraźniej wszystko i wszystkich głęboko gdzieś. W swoim środowisku czują się panami sytuacji i potrafią całkowicie zablokować ścieżkę lub schody. Trzeba wtedy dosłownie przechodzić nad nimi. Ani myślą przestać się iskać i choćby podnieć wzrok na kilkukrotnie większego od siebie przechodnia.
Potem dotarliśmy do wykutych w skale tuneli, które brytyjscy obrońcy twierdzy fedrowali z przerwami przez około dwieście pięćdziesiąt lat od roku 1704, kiedy Gibraltar wpadł ostatecznie w ich ręce. Po II wojnie światowej doliczono się kilkudziesięciu kilometrów tuneli, z których tylko bardzo niewielka część dostępna jest dla turystów. Ze względu na swoje strategiczne położenie Gibraltar był zamieszkany od czasów przedhistorycznych i często przechodził z rąk do rąk. Historycy wyróżniają piętnaście wielkich oblężeń twierdzy.
- Bilety do tuneli też kosztują czternaście euro. Wchodzimy?
- Poczekaj, zobaczę jak to wygląda.
Zaproponowałem i poszedłem sprawdzić, czy w ogóle warto się tam fatygować.
- Sjesta to święta rzecz! Nikogo nie ma przy kasie i przy bramce, wchodzimy.
Do zwiedzania udostępniona jest najstarsza część tuneli, która tworzy galerię artyleryjską, zwróconą na północ, w stronę pozycji hiszpańskich i dzisiejszego lotniska. Trzeba przyznać, że kilkaset lat temu ich wykucie na takiej wysokości musiało się wiązać z tytaniczną pracą. Widok ze stanowisk dla dział, które do tej pory stoją na swoich miejscach zapiera dech. W rytm puszczanego z głośników marsza przemierzaliśmy korytarze aż dotarliśmy do wnęki, w której zainscenizowano pokój radiotelegrafisty z czasów II wojny światowej.
- O co tu chodzi? To miejsce nie pasuje do osiemnastowiecznej reszty.
Już mieliśmy ruszyć do wyjścia, kiedy za rogiem dojrzałem granitową tablicę zapisaną po polsku. To zaledwie czterysta metrów stąd rozegrała się tragedia, w której w 1943 roku zginął Generał Władysław Sikorski. Jedynym świadkiem taj katastrofy lotniczej był radiotelegrafista Douglas F. Martin, który w tym pokoju pełnił dyżur, a z wykutego w korytarzu okna miał widok na morze i lotnisko. Przyczyny wypadku do dzisiaj nie zostały wyjaśnione, a woskowa figura radiotelegrafisty milczy, zamyślona nad sporządzaniem notatki służbowej, która do dziś leży wśród utajnionych dokumentów dotyczących sprawy.
Wyszliśmy z tuneli w najgorszy upał i skierowaliśmy się na szczyt skały.
- Kurde, oni po prostu nie mogli żądać od nas tego biletu.
- Pewnie, że nie mogli.

Źródło: https://ikamien.pl/artykuly/11908/